literature

Akademia - Rozdzial II

Deviation Actions

EvilEggy's avatar
By
Published:
236 Views

Literature Text

Nowa twarz nie mogła umknąć uwadze Zygfryda.
- A to kto, nowy parobek? – zapytał ze wzgardą idącego obok chłopca o wyjątkowo bladej cerze, wskazując palcem na Rostava. Nie wysilił się na szept, nawet podniósł głos, by jak najwięcej studentów zwróciło na niego uwagę. Tak, jak przypuszczał, kilka głów obróciło ku niemu twarze, przyglądając się z zaciekawieniem. Sam zainteresowany jednak nie zwrócił uwagi na zaczepkę, choć na pewno ją usłyszał. Oparty o ścianę przerzucał stronice jakiejś książki, kompletnie ignorując otoczenie.
Zygfryd nie przywykł do bycia ignorowanym.
- O tobie mówię, zakało! – rzucił jeszcze głośniej, podchodząc do Rostava i szturchając go w bok. – Niemyś, głuchyś czy głupiś?
Kilka osób zaśmiało się w kołnierze. Co bardziej przezorni chyłkiem uciekli, w razie czego nie chcąc być zamieszanymi w jakąś bójkę. Wszyscy wiedzieli, jak zwykle kończą się zaczepki Zygfryda, a nowy, jak na swój wiek, był wyjątkowo potężnie zbudowany, do tego wyższy od zaczepiającego go chłopaka przynajmniej o głowę.
Wbrew oczekiwaniom Rostav nie rzucił się na nikogo z pięściami. Niezbyt chętnie oderwał się od przeglądania książki.
- Nie szturchaj mnie – odezwał się spokojnym, acz stanowczym głosem – i nie nazywaj zakałą. Mam imię.
- Czyżby? – Zygfryd wyrwał mu książkę z rąk i przewrócił kilka kartek. Prychnąwszy, odrzucił za siebie tom. – Nie znam go. Dlatego będę nazywać cię tak, jak mi się spodoba. Zakało.
- Rostav. – poprawił go chłopiec z zadziwiającym wręcz opanowaniem.
Prawdę mówiąc, zachowanie nieznajomego zaczynało go męczyć. Nigdy nie rozumiał tego typu ludzi, zaczepiających wszystkich wokół, by tylko zwrócić na siebie uwagę. Ten niczym nie różnił się od wielu podobnych chłopaków, jakich Rostav spotkał. Zapewne był szlachetnie urodzony, co budziło w nim przekonanie wyższości nad innymi. Pewnie dostał się na Akademię dzięki złocie rodziców, a talent wykazywał znikomy, dlaczego braki nadrabiał słowami. Zapewne, rozpieszczany od maleńkości, nie lubił, gdy uwaga skupiała się na czymś, co nie było związane z nim samym.
Rostav znał takich wielu i umiał sobie z nimi radzić swoimi sposobami. Z resztą nie widział powodu, by zniżać się do poziomu pospolitego awanturnika.
- Niech ci będzie. – odpowiedział Zygfryd z jednej strony zbity z pantałyku, z drugiej zaś wyraźnie rozeźlony faktem, że nowy go zbywa. Opanowanie Rostava posłużyło mu za pewnego rodzaju tarczę – ochronę, na którą Zygfryd nie był przygotowany. Mimo, iż przeważnie, wywołując awanturę, nie odpuszczał do samego końca, tym razem słusznie uznał, że lepiej będzie się wycofać. – Będę cię miał na oku, Rostavie.
Skinął na swojego przyjaciela. Bladolicy posłusznie popędził za nim, chichocząc pod nosem cienkim, piskliwym głosikiem.
- Co ty na to? Jedno spojrzenie tępego osiłka wystarczy, by legendarny Zygfryd zapomniał języka w gębie! – zaszydził.
- Co o tym myślisz?
- Myślę, że się wypalasz, przyjacielu.
- Nie o to pytam. – Zygfryd machnął ręką, zniecierpliwiony.
Skręcili w boczny, wąski korytarz, prowadzący prosto do sali, w której miała odbyć się kolejna lekcja.
- Nowy, jak nowy. Z twarzy nie bije mu ani intelektem, ani talentem, groszem też nie śmierdzi. Pewnie jego ojciec pracuje u jakiegoś bogatego pana i namówił go, by zapłacił za przyjęcie syna na Akademię.
Zygfryd przytaknął. Znał doskonale wiele takich przypadków. Robiono tak nieraz, gdyż magowie byli wielce poważanymi ludźmi i głowy rodzin dążyły do tego, by jak najwięcej krewnych ukończyło studia. Najgorszą plagą było potomstwo bogatych domów mieszczańskich. Rodziców stać było na zapłacenie za podjęcie nauki przez wszystkie swoje dzieci, licząc, że ci jako magowie wsławią siebie, a tym samym swoje nazwiska, być może dając rodzinie szansę na tytuł szlachecki. Lud jak tylko mógł bronił się przed zrozumieniem jakże prostej prawdy – by uprawiać magię, należało posiadać talent, dar od bogów. Każdy człowiek, który ma w sobie odpowiednie zacięcie, jest w stanie dzięki latom nauki zostać dobrym kowalem czy dobrym płatnerzem, ale człowiek, który nie został obdażony odpowiednim głosem, nie nauczy się śpiewać, choćby i poświęcił na naukę całe życie. Tak też było z magią. Na Akademię można było dostać się albo dzięki własnemu talentowi, albo za pomocą złota. Ci, którzy płacili, opuszczali mury Akademii stosunkowo szybko i pozbawieni jakichkolwiek umiejętności, bo jak mieli je posiąść, skoro nie posiadali tego, co stanowiłoby dla nich bazę? Głowy za to mieli napchane wiedzą teoretyczną po same brzegi.
Cóż, i takich ludzi potrzebowało Imperium.
Sala wykładowa była jeszcze pusta – do rozpoczęcia lekcji było jeszcze trochę czasu. Chłopcy pewnie weszli do środka i zajęli sobie miejsca na samym początku. Magowie utrzymywali, że wszyscy uczniowie, dopóki swoją pracą i postępami nie zasłużą na szacunek, traktowani są na równym poziomie, niezależnie od  swojego statutu w społeczeństwie. Nowo przybyli możni synowie często oburzali się, widząc, że pospólstwo siada ramię w ramię z bogaczami; zasada jednak mówiła, że o miejscu bliżej lub dalej od wykładowcy nie decydowało urodzenie. Krzesło należało do tego, kto pierwszy na nim usiadł i to tylko na czas jednej lekcji. Krążyła plotka, że kilka lat temu, gdy sam syn Imperatora został posłany na nauki do magów, został zbesztany przez profesora za to, że rozkazał niżej urodzonemu chłopcu oddać miejsce, które uznał za najodpowiedniejsze dla siebie. Gdy po otrzymanej burze poskarżył się ojcu, Imperator odparł, że takie są zasady panujące na Akademii i syn albo się do nich dostosuje, albo będzie musiał zrezygnować z nauki. Nie wiadomo, jaki był koniec tej historyjki ani czy w ogóle była prawdziwa, ale opowiadano ją z lubością każdemu nowemu pokoleniu magów.
- Doszły mnie słuchy, Zygfrydzie, że zapoznałeś się już z naszym nowym uczniem?  
Powiadano też, że jeśli owa plotka ma w sobie ziarno prawdy, to jedynym profesorem zdolnym zbesztać kogoś tak wysoko urodzonego, jak imperialny dziedzic, był profesor Indar. Ów profesor wszedł właśnie do sali, na co obaj chłopcy wstali i skłonili się.
- Profesorze... pan jak zwykle dowiaduje się o wszystkim szybciej, niż uderza piorun. - powiedział Zygfryd z chytrym uśmieszkiem. – Jeszcze chwila i gotów będę pomyśleć, że mnie pan szpieguje.
- Tak się składa, chłopcze, że mam wyjątkowo wielkie oczy i uszy. – rzekł profesor z nutą rozbawienia – A może faktycznie skrycie cię obserwuję? Kogo jak kogo, ale ciebie warto mieć na oku. Jak przebiegło twoje spotkanie z Rostavem? Profesor Maglor utrzymuje, że to niezmiernie zdolny chłopak, ma potencjał. – zmienił nagle temat czarodziej.
- Och, tak? – Od Zygfryda w przeciągu chwili zaczął bić taki chłód, że bladolicy mimowolnie się odeń odsunął.
- Sam jestem ciekaw jego umiejętności. Nie mogę się doczekać, aż zawita na moje zajęcia. – kontynuował mag, próbując uporządkować nieco papiery i księgi na swoim biurku, na którym panował bałagan wieczysty; profesor lubił mieć wszystkie „ważne" materiały pod ręką, co sprawiało, że gdy siadał za biurkiem uczniowie ledwo widzieli czubek jego łysej głowy. – Słyszałem też, że w parze z wielkim talentem idzie wielki spokój ducha, skromność i nieśmiałość. Dlatego poproszono mnie bym poszukał kogoś, kto pomoże mu się tu zaadoptować. Od razu pomyślałem o was dwóch, chłopcy, ale po sytuacji chwilę temu wątpię, czy jesteście na to chętni...
- Ależ, jesteśmy! – zapewnił gorączkowo Zygfryd. – Pokażemy mu cały budynek, opowiemy o gronie profesorskim... prawda, Battier?
Otrzymawszy kuksańca między żebra, bladolicy gwałtownie pokiwał głową.

- Czyli złoto powędrowało prosto do kieszeni Modrookiego?
- Najwyraźniej, skoro tak wychwalał tego nowego. Modrooki to pazerny sukinsyn.
Po skończonych lekcjach chłopcy przemierzali korytarze w drodze na dziedziniec. Latem było to ulubione miejsce studentów; nie mieli z resztą zbyt wielkiego wyboru, bo do budynków Akademii łatwiej było wejść, niźli potem się z nich wydostać. Przybywszy tu na studia w wieku lat piętnastu mało kto dostępował zaszczytu wyjścia za główną bramę przed ukończeniem dwudziestego roku życia, chyba, że postanowił przerwać naukę lub został wydalony. W miejscu, które stawiało na rozwój umysłu, nie zadbano o zapewnienie uczniom rozrywki po zajęciach. Dopóki pogoda dopisywała, mogli czas wolny spędzać na dziedzińcu, rozmawiając i grając. Jesienią i zimą nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w swoich pokojach i tęsknie wyglądać wiosny.
- Dlaczego zgodziłeś się niańczyć tego całego... jak go tam zwą...
- Rostav. – przypomniał przyjacielowi Zygfryd. – Nie mogłem przecież stracić twarzy przed Indarem. Pamiętasz, jak podsłuchaliśmy jego rozmowę z Modrookim?
- Pamiętam, pamiętam. Wiele jesteś w stanie dać za takie wyróżnienie, prawda? Tylko nie widzisz, że Indar steruje tobą, jak chce, bo wie, jak bardzo ci na tym zależy.
Zygfryd nie odpowiedział, a Battier nie drążył. Śmieszyło go to, co obserwował – jego przyjaciel, najbardziej zadziorny, pyskaty i zarozumiały ze wszystkich studentów, dobrowolnie stawał się marionetką w dłoniach starego profesora. Gdyby Indar kazał wskoczyć mu w ogień, zrobiłby to z uśmiechem na twarzy, pewnie uznając, że spotkał go wielki zaszczyt.
Obserwując Zygfryda przez rok ich znajomości Battier doszedł do wniosku, że wszystkie uczucia ludzie dostają w identycznych, szklanych flakonikach. Każdy posiada po tyle samo miłości, nienawiści czy przyjaźni do rozdzielenia pomiędzy znane sobie osoby. Z tych Battierowych przemyśleń wynikało, że Zygfryd cały swój szacunek oddał Indarowi, więc nie starczyło go już dla nikogo innego. W efekcie chłopak drwił sobie z innych profesorów, stając się ich utrapieniem, ponieważ mimo szczerych chęci wyrzucenia do z Akademii nie mogli tego zrobić – był zbyt dobrym adeptem, po roku nauki mógł zawstydzić zdolnościami nawet starszych kolegów. Nie krępował się przed jawnym krytykowaniem innych magów, wykładowcom nieraz wytykał błędy i niewiedzę w czasie zajęć. Lekcje teoretyczne nudziły go, często się na nich w ogóle nie zjawiał, łażąc w ich czasie wraz z Battierem po kompleksie. Za to na wszystkich praktycznych stawiał się regularnie. Zachowywał się przy tym nad nad wyraz irytująco – gdy inni wyciskali z siebie siódme poty, by rzucić czar, on wykonywał zadania z przysłowiowym pstryknięciem palców. Na jego widok niejeden student czy profesor dosłownie toczył pianę z ust.
Zygfryda się kochało lub nienawidziło.
Jak się zachowywał, tak wyglądał. Był szczupły, przeciętnego wzrostu, o pociągłej twarzy i ostrych rysach. W ciemnobrązowych oczach zwykle tliły się ogniki, dzięki którym sprawiał wrażenie, jakby wiecznie coś knuł. Podczas gdy większość uczniów, zwłaszcza tych starszych, za naśladownictwem magów goliła głowy na łyso lub przynajmniej strzygła się bardzo krótko, on jeden chodził dumnie z czarną czupryną opadającą na plecy. Ktoś kiedyś śmiał nazwać go dziewczyną – w odwecie Zygfryd przez ponad godzinę zdołał utrzymać u owego ucznia iluzję piersi, z drobną pomocą Battiera, nie zważając na surowy zakaz używania magii poza zajęciami. Nikt z roku nie był w stanie cofnąć czaru, a sam poszkodowany wstydził się prosić o pomoc któregoś z profesorów czy starszych studentów. Od tamtego zdarzenia nawet jeśli ktoś wyrażał się źle o zarozumiałym, czarnowłosym dziwaku, to dokładał wszelkich starań, by Zygfryd tego nie usłyszał.
Chwilę chodzili po dziedzińcu, wypatrując wysokiego, dobrze zbudowanego chłopca o brązowych włosach rozjaśnionych słońcem i skórze opalonej jak u wieśniaka. Nie musieli szukać długo – Rostav siedział na ławce na uboczu, sam. Jego ostentacyjne zdystansowanie bardzo rzucało się w oczy. Czytał. Przerwał dopiero, gdy na czytaną stronę padły dwa cienie.
- Wstawaj, idziesz z nami.  
Nie zabrzmiało to ani przyjemnie, ani zachęcająco. Ci dwaj nie podobali się Rostavowi i odniósł nieprzyjemne wrażenie, że zanoszą się kłopoty – tyle przynajmniej wywnioskował z ich min. Nie chciał z nimi zadzierać, nie chciał z nikim zadzierać, chciał tylko w spokoju uczyć się na maga... ale nie zamierzał pozwolić, by nim pomiatano.
- Nigdzie nie idę.
- Dalej, bo nie mamy całego dnia. – zniecierpliwił się Zygfryd. – Mamy pokazać ci kompleks. Na prośbę profesora Indara.
To już był jakiś argument, przynajmniej zmusił Rostava do okazania zainteresowania. Słyszał o Indarze – a któż nie? Mag potężniejszy, niż którykolwiek z żyjących. Mag, którego nawet Imperialni Święci pytali o zdanie w wielu kwestiach. Mag, którego samo spojrzenie było już zaszczytem. Tak przynajmniej jawił się Rostavowi po tym wszystkim, co o nim usłyszał, a usłyszał niejedno. Każde słowo osławionego czarodzieja odbijało się echem w całym Imperium. Nie podejrzewał, że zainteresuje się nim taka osobistość.
- Profesor Indar? Ten profesor...?
- Tak, tak, dokładnie ten. – Zygfryd złapał Rostava za rękę i pociągnął, zmuszając go do wstania z ławki. – Idziesz wreszcie?
Cała trójka ruszyła w kierunku budynku: władczy Zygfryd na przedzie, śpiesząc, jakby od tego zależało jego życie, z nim niepewnie podążał Rostav, Battier zaś ciągnął się kilka kroków za nimi, chichocząc jak opętany.
WARNING - POLISH!

Liga Nieśmiertelnych, Część I - Akademia, Rozdział II - Zygfryd

Wrzucał głównie dlatego, że nie udało mi się skończyć w tym tygodniu żadnej pracy :P

Cholernie lubię ten rozdział, może dlatego, że jest tu pokazana moja ulubiona postać z Ligii, a jednocześnie największy badass jakiego kiedykolwiek wymyśliłam. I to chyba w swoim najlepszym wydaniu :)

Poprzednie rozdziały
Rozdział I - Nowy[link]


Kolejne rozdziały
brak

© 2011 - 2024 EvilEggy
Comments3
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Gigicom's avatar
:D podoba mi się i chętnie bym przeczytała więcej :D